Alfabet mojej emigracji – C jak Polka w ciąży

Zdjęcie po wyjściu, przed ponownym wejściem. Jadę do domku :)
Zdjęcie po wyjściu, przed ponownym wejściem. Jadę do domku 🙂

Ciąża w Holandii to temat na tyle osobliwy i dla mojej emigracji niezwykle istotny, że postanowiłam poświęcić mu tekst w tymże projekcie. Pisało mi się wyjątkowo trudno. Może dlatego, że przez łzy smutku i radości, a może z powodu ilości informacji, które chciałam tu zmieścić, a przecież się nie da. A może po prostu, ponieważ nadal jest to temat żywy i nijak nie daje się uporządkować.
Być w ciąży w Holandii to wyczyn nie lada! Przynajmniej w moich oczach Polki i przeinformowanej fanatyczki wiedzy, którą różne służby medyczne podejrzewają o ukończenie medycyny :). Kiedy zorientowałam się, że noszę w sobie życie byliśmy właśnie na weekend w Belgii. Był koniec kwietnia, a jeszcze w styczniu opuszczałam gabinet lekarski z dźwiękiem dziesięciu procent szans w uszach. Wiedziałam, że to prawda, miałam do czynienia ze światowej klasy specjalistą, któremu bezgranicznie ufałam. Pojechałam do Niego z wizytą z Holandii w połowie maja. „Silny sześciotygodniowy płód” – słowa lekarza brzmiały jak mantra, przedzierając się przez dźwięk uderzeń serca Synka. Ja czułam głęboko radość, ale i paraliżujący strach, który odbierał mi oddech. Po wyjściu z gabinetu długo siedziałam w aucie, by dojść do siebie. Miałam przed sobą trzy godziny jazdy samochodem i tyleż samo czasu na samotne myślenie. Ufałam, ale i bałam się. Najpierw żyłam z tygodnia na tydzień. Minęło sześć, uff, minęło osiem, uff, minęło dwanaście i dwie kolejne wizyty w Gandawie. Uświadomiły mi one, że dojazdy są trudne, a będą jeszcze trudniejsze, więc warto się zdecydować na ginekologa na miejscu. Wiedziałam już, że wszyscy specjaliści są dostępni tylko i wyłącznie za pośrednictwem lekarza rodzinnego (nid. huisarts). Zupełnie inaczej niż w Belgii. Belgia pod tym względem przypomina Polskę, chociaż teraz wprowadza się coraz bardziej restrykcyjne przepisy, aby uniknąć tłumów i kolejek do specjalistów. Nadal jednak można tam pójść sobie do prywatnego gabinetu ginekologicznego, czego w Holandii nawet ze świeczką nie znajdziesz. Nie licząc jakichś polskich kwiatków, ale na ten temat wolę się nie wypowiadać. Nigdy nie byłam u polskiego lekarza za granicą i nie wybieram się. Nie powiem, miałam kontakt z gastrologiem mówiącym po polsku, ze względu na żonę Polkę. W każdym razie w Holandii specjalistów można znaleźć tylko w szpitalach lub czymś w rodzaju przychodni specjalistycznej, ale nawet tam potrzebne jest skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu.
A zatem huisarts. Mój wysłuchuje mnie uważnie, nauczony doświadczeniem :). Skierowanie dostałam, ale do POŁOżNEJ! Nawet się już nie kłóciłam. Poszłam. W Holandii to właśnie położna (nid. verloskundige) jest pierwszym, i często ostatnim, opiekunem Twojej ciąży. Wiele porodów odbywa się w domu, a w szpitalu, jeżeli nie ma komplikacji, lekarz przychodzi tylko na koniec, by sprawdzić co i jak. Przyzwyczajona do tego, że w Polsce położną ogląda się zwykle raz w miesiącu, podczas wizyty u ginekologa, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że to położna, bo zajmuje się głównie ważeniem, mierzeniem ciśnienia i wywiadem, z duszą na ramieniu szłam na spotkanie z nieznanym.
Położna była na początku bardzo pewna siebie, chciała uświadomić tę Polkę jak to tu jest w tej Holandii :). Nie ona jedna nota bene. Jednak, po usłyszeniu mojego wywiadu, skierowała mnie natychmiast do ginekologa. Uff. W tym momencie cieszyłam się, że miałam za sobą dramatyczne przejścia, bo one umożliwiły mi stałą opiekę specjalisty i możliwość wyboru cesarskiego cięcia.
Poszperałam w internecie i znalazłam lekarkę, której badania naukowe koncentrowały się między innymi wokół nadciśnienia tętniczego u ciężarnych. Jestem bardzo zadowolona z wyboru i śmiało mogę powiedzieć, że dzięki mojej Pani doktor i kilku położnym w szpitalu, udało mi się przetrwać tę ciążę i nie zwariować. Tu muszę uświadomić nieświadomym, że bycie pod kontrolą jednego lekarza nie jest zjawiskiem oczywistym w kraju tulipanów, nie tak jak w Polsce czy Belgii. W Holandii, jak nie masz szczęścia albo nie umiesz otworzyć buzi, za każdym razem trafiasz do innego ginekologa!
Ciąża trwa przeciętnie, jak wiadomo, dziewięć miesięcy. Na początku spotykasz się z lekarzem/ położną co miesiąc, pod koniec co dwa tygodnie, podobnie jak w Polsce. Masz prawo do badań prenatalnych, a jeśli szczęśliwie ukończyłaś trzydziesty szósty rok życia są one finansowane przez holenderski system zdrowotny. Masz prawo do trzech USG: pierwsze w celu ustalenia wieku ciąży, drugie w celu wykrycia ewentualnych nieprawidłowości i poznania płci, trzecie, by poznać ułożenie dziecka kilka tygodni przed rozwiązaniem i czasem czwarte, tuż przed porodem.
Nie jestem w stanie podać liczby USG, jakie miałam podczas ciąży. Niektóre trwały dwie minuty, inne pół godziny. Oczywiście nie zaleca się ilości niezliczonych, jednak tak naprawdę przy rozwoju współczesnej techniki nie ma badań na temat szkodliwości USG, więc odczepić się!
Nie mam pojęcia ile razy, podłączona do KTG, wsłuchiwałam się w bicie serca Synka po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że z Nim wszystko w porządku i tylko ja, nauczona tragicznymi doświadczeniami, odchodzę od zmysłów. W pewnym momencie cudowna położna wpadła na genialny pomysł i umożliwiła mi codzienne podsłuchiwanie. Chodziłam do szpitala z radością. Mogę świadomie powiedzieć, że na kilka miesięcy stał się on moim drugim domem. Cieszyłam się z tych codziennych wizyt, mimo, że brzuch stawał się ogromny!
Pewnej niedzieli, na cztery dni przed wyznaczonym terminem cesarki, poszłam, wyszłam, wróciłam i zostałam. Tętno Synka było bardzo wysokie, a ja miałam jakieś dziwne skurcze, regularnie co 5 minut. Ponieważ nic innego się nie działo, przypięły mnie dziewczyny do KTG i tak półleżąc, nie mrużąc prawie oczu, czekałam na ósmą rano, prosząc Synka, by wytrzymał do wizyty naszej Pani doktor. Wytrzymał. Czekaliśmy jeszcze potem w tej samej pozycji do piętnastej! Miałam ogromne szczęście, bo moja lekarz zaczynała właśnie dwudziestoczterogodzinny dyżur i oznajmiła mi „To dziś, urodziny mojej siostry i pani synka”. Dobrze. No dobrze. Wiedziałam, że tak. Jakoś tam byłam przygotowana, bo przecież miało się stać, ale dopiero za cztery dni! Miałam czas! Tata miał przylecieć dopiero w środę, a tu dziś poniedziałek! Mąż znalazł zastępstwo na egzaminy ze studentami, Syn został z opiekunką, która na szczęście mogła z Nim spędzić cały dzień, a ja czekałam na swoją kolejkę poza kolejką, bo przecież nie byłam zaplanowana na ten poniedziałek! W końcu o piętnastej po nas przysłano, a o szesnastej usłyszałam krzyk i zobaczyłam z utęsknieniem wyczekiwanego Synka i Braciszka. Jest!
Pobyt w szpitalu po cesarce trwa stanowczo za krótko! Wyprosiłam, by zamiast w trzeciej dobie, wyjść ze szpitala w czwartej. Udało się. Wolałam być tam, niż w domowym ciepełku, bo wszystko mnie bolało, nie mogłam się ruszać, a co dopiero zajmować niemowlęciem! I tu z pomocą kobietom w Holandii przychodzi jedyny w swoim rodzaju i nigdzie na świecie nieobecny, jak się nie mylę, poprawcie mnie, wynalazek, jakim jest opieka poporodowa nad matką i dzieckiem w domu (nid. kraamzorg). Ta, finansowana przez ubezpieczenie podstawowe, pomoc trwa od 8 do 10 dni i polega na obecności w domu, przez około osiem godzin dziennie, obcej kobiety, która przynosi, przebiera, kąpie dziecko, sprząta łazienkę i WC oraz nawet coś tam gotuje dla innych dzieci i prasuje ubranka matki i dziecka. Poza tym kontroluje stan zdrowia i robi mnóstwo notatek. Dobrze by było, gdyby ta pani była świetną, równą babką, pasującą do matki temperamentem. Nasza doprowadzała do szału nawet Męża, który jest nad wyraz spokojnym i opanowanym człowiekiem. Pod koniec, gdy słyszał „wij adviseren…”, co znaczy „my zalecamy..” na Jego twarzy pojawiał się dziwny grymas i miałam wrażenie, że chce panią wypchnąć za drzwi. W końcu i ja nie mogłam się doczekać, kiedy zniknie i wreszcie będę mogła sama kąpać moje dziecko, które, gdy to nastąpiło, przestało nagle płakać podczas kąpieli i przebierania! No cóż. Ja chyba jestem baaaardzo wymagająca jeśli chodzi o takie sprawy i następnym razem na pewno znajdę inny kraamzorg, a opiekunkę poporodową (nid. kraamverzorgster) wybiorę sobie sama, żądając uprzedniej wizyty w celu poznania :).
Byłam przerażona w pierwszych tygodniach po porodzie, ponieważ wszystkie doświadczenia związane z tą ciążą, porodem, opieką nad maluszkiem, przeżywałam po raz pierwszy. Gdy przyszedł na świat Syn, spędziliśmy miesiąc w szpitalu i wszystkie zabiegi pielęgnacyjne, łącznie z odpadaniem pępka, były mi obce. Wyszłam wtedy ze szpitala z maleńkim, ale już miesięcznym chłopczykiem i na własnych nogach, a nie na wózku.
Nie było łatwo. Drugie dziecko sprawiło, że mój organizm, moja psychika i cały świat wokół nas przeszły prawdziwą rewolucję! Ta rewolucja trwa. Jestem świadomą i silną kobietą, nadmiernie troskliwą, ale pracującą nad sobą matką i, według Męża, ciepłą i wyrozumiałą żoną. Staramy się zapanować nad wybujałymi pędami naszych latorośli i uczynić ich drogę z nami, jak najbardziej owocną, atrakcyjną i spokojną. Nie zawsze się to udaje, a nasze życie rozrasta się często w trudnych kierunkach, ale zawsze jesteśmy razem. Dzięki temu i sile, jaka nas połączyła przetrwamy wszystko. Głęboko w to wierzę.

Jeśli macie ochotę poznać emigracyjne refleksje innych członkiń Klubu Polek na Obczyźnie, zajrzyjcie tutaj.

Jedna myśl

  1. Pingback: ABC emigracji
  2. Opieka poporodowa nad dzieckiem to świetna sprawa, szkoda że we Włoszech tego nie ma :). Ja byłam 3 dni w szpitalu (po cesarce) i nie masz pojęcia, jak mi się to dłużyło. Zazdrościłam dziewczynom, które po dwóch dniach wracały do domu. Nie żałuję jednak, że rodziłam w Italii, bo opieka tutaj stoi na o wiele wyższym poziomie, niż polska.

    Polubione przez 1 osoba

  3. Zazdroszczę takiej kondycji po cesarce :). Ja nie mogłam się prawie ruszać, a jak już mogłam to się bałam. Cięcie wzdłuż po durnym lekarzu sprzed dwunastu lat, któremu „jakoś tak wyszło”. Goi się gorzej i dłużej.
    Jeśli chodzi o opiekę poporodową – dziewczyny tutaj, mam na myśli Polki, przeważnie ją chwalą. Ja niestety musiałam pani tłumaczyć gdzie, co, jak, do czego, po co. Zamiast odpoczywać non stop byłam na nogach, Ciągle nam coś kazała opisywać, czytać, słuchać jakiś opowieści dziwnej treści. Byłam wykończona. Mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej 🙂

    Polubienie

  4. Zastanawiam się, jak reaguje na Ciebie Twój lekarz pierwszego kotaktu, skoro taka z Ciebie chodząca wiedza medyczna 😉 To chyba taka nasza cecha narodowa, wiedzieć szybciej niż lekarz, ale ja się w tej sytuacji w ogóle Tobie nie dziwię i cieszę się, że trafiłaś na tak wyrozumiały personel, który zajął się Wami w ciąży jak należy. O tej opiece poporodowej nic we Francji nie słyszałam 😉

    Polubione przez 1 osoba

    1. U mojego lekarza pierwszego kontaktu mam regularne wizyty, średnio raz w miesiącu, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Dokształcam się na temat chorób serca, dziedziczności raka, alergii :). Naprawdę uwielbiam! Jestem też o wiele spokojniejsza. Tu na szczęście nikt mi nie mówi: „Ja tu jestem lekarzem”, ale „Zaufaj mi, gdybym miała cień wątpliwości, że coś jest nie tak, skierowałabym Cię natychmiast do specjalisty”. Zawsze szukam odpowiedzi. Może dlatego, że już kilka razy w Polsce i w Belgii okazałam się mądrzejsza od lekarzy 😉

      Polubienie

Dodaj komentarz